Tak, tak, wiemy. Nawaliłyśmy. Możecie nas za to opieprzyć, że tak późno dodajemy rozdziały. Na swoje usprawiedliwienie dajemy to, że były problemy z internetem. Sory za to ;-;
*perspektywa Duffa*
----------------------------------------
Cały czas zastanawiam sie co według nadawcy listu chcę powtórzyć. To podejrzane. Boje sie. Viv coś podejrzewa. W końcu głupia nie jest. Musze jakoś wymknąć sie z domu w nocy. Nie chce, żeby jej sie coś stało. To pewnie ten zboczeniec. Ja to wiem! Dlaczego to zawsze mnie muszą spotykać takie rzeczy?! Musze tam iść. Dla jej dobra. Może ten zbok tylko mnie zabije, albo w najlepszym przypadku pobije i zgwałci. Ważne, żeby Viv sie nic nie stało. Jak w środku nocy wyjde z łóżka to sie zorientuje, że mnie nie ma. Może wcisne jej jakiś kit? Tak, to chyba będzie najlepsze. Lepsze małe kłamstwo, niż żeby ją potem martwic.
- Co tam? - wyrwała mnie z zamyśleń Viv przytulając mnie.
- Ee nic. - odpowiedziałem z zakłopotaniem - Zaraz będe leciał.
Ona zaraz sie dowie, że kłamie. Zbyt dobrze mnie zna...
- Dokąd? - zapytała podejrzliwym głosem.
- Kumplowi zjebał sie samochód i mam mu pomóc w naprawie. - wypaliłem - Pewnie zostanę tam na kolację i wróce wieczorem. Tak, pewnie rano będę. To... Ee... Nie czekaj na mnie. Kocham cie i nie martw sie. Już będę szedł. Nie chce sie spóźnić. Tam jest... Ee... Troche daleko. Nie szukaj mnie. Pa.
Jezu! McKagan! Musisz tyle paplać?! Na pewno już wie, że ściemniasz!
- Skoro to daleko to może cie podwieźć? - zmarszczyła brwi.
- Yy, nie. Nie rób sobie kłopotu. On po mnie podjedzie samochodem. Nie martw sie. Będę tęsknił. Cześć. - znowu gadam ja pierdolnięty.
Wybiegłem z domu po drodze zgarniając z krzesła skórzaną ramoneske. Kurwa serio?! Serio McKagan?! Podjedzie po ciebie zepsutym samochodem, który masz naprawić?! Geniusz zbrodni! Jest dopiero 20. Co ja będe robił przez 6 godzin? Krążyłem po mieście. Wypaliłem już całą paczke fajek, a jak na złość nie wziąłem kasy. Może to i lepiej. Jeszcze bym sie upił. Schronie sie u Marcka. Ona zawsze nam pomaga. Wlazłem do jego domu. Jak zwykle otwarty. Dziwne, że jeszcze nikt go nie okradł.
- Marck? - wrzasnąłem na wejściu.
Cisza. Jak zwykle go nie ma. Pewnie jest w swoim klubie. Wziąłem sobie z barku napoczętą butelke whisky i rozsiadłem na skórzanej kanapie.
PÓŁNOC
~~~~~~~~~~~~
Cholera. Przysnąłem. Która godzina? Uff, mam jeszcze dwie godziny. Musze sie już zbierać. To troche daleko. Co raz bardziej sie denerwuje. A jak coś mi sie stanie? Ale Viv jest warta każdego poświęcenia. W głowie troche szumiało mi od whisky. Nocne powietrze powinno mnie troche otrzeźwić. Ruszyłem pieszo w kierunku opuszczonego domu. Skąd on wie, że tam spędziłem pierwsze dni w L.A.? Wybrał sobie idealne miejsce na takie spotkanie. Opustoszała okolica, dom położony przy lesie, z dala od drogi, brak latarni na ulicy i przeraźliwa cisza. Wszedłem przez wybite okno do środka. Nikogo nie ma. Usiadłem na zabrudzonej kanapie i nerwowo zacząłem bawić sie palcami u rąk. Usłyszałem kroki na schodach prowadzących na górę domu. To on.
----------------------------------------
*perspektywa Izzyego*
----------------------------------------
- Ja to jestem chyba jakiś przeklęty. - kontynuował swój trwający już godzine wywód Axl - Ktoś rzucił na mnie jakąś klątwe. To na pewno ten ruski chuj James. I pewnie przy okazji na Car jakiś urok miłosny da. Jego to nikt nie kocha. Zdesperowany jest. Głupi ruski chuj.
Już od tego jego paplania boli mnie głowa. Przylazł do mnie, rozwalił na łóżku i gada głupoty. Zwariować idzie. Jakbym nie miał innych zmartwień na głowie. No i Amy zniknęła...
- I jeszcze ten wypadek wczoraj. - gadał dalej.
- Zaraz, jaki wypadek? - przerwałem mu.
- Wracam sobie wczoraj do domu, nikomu nie chce przeszkadzać, źle sie czułem po wizycie w klubie, deszcz padał jak cholera i tuż przed samym domem - jeb, oślepiły mnie światła samochodu, usłyszałem pisk opon i jakiś jebnięty kierowca przywalił w drzewo. - zaczął opowiadać - Gdybym nie wskoczył w krzaki byłoby po mnie. To pewnie wina tego ruskiego chuja Jamesa! Już nawet samochody czaruje! Ja mu dam! Zabić mnie chciał. Myślisz, że na policji uznają czary? Bo mógłbym tam iść i...
- Axl! - przerwałem mu - Kiedy był ten wypadek?!
Zaczynam sie martwić. Oby to nie było to co przypuszczam.
- Nie krzycz na mnie. - Rose przyjął obrażony wyraz twarzy.
Wziąłem głęboki wdech, żeby przypadkiem mu czymś nie przypieprzyć.
- Powiesz mi? - poprosiłem.
Chłopak zrobił zamyśloną minę i zaczął bawić sie kosmykiem swoich rudych włosów okręcając go wokół palca.
- Jakoś wczoraj wieczorem. - odpowiedział.
- Cholera. - mruknąłem i przerażony wybiegłem przed dom.
Biegłem wzdłuż ulicy w duchu modląc sie, aby to nie był samochód Amy. Około stu metrów od domu był wbity w drzewo samochód. Granatowy Mercedes. Z czerwonymi rzemykami przy lusterku. To ten. To nim Amy jeździła... Zaparło mi dech w piersiach. Na nogach z waty podszedłem bliżej miejsca wypadku. Pokruszone szyby, porozcinana karoseria w samochodzie, aby ratownicy mogli wydostać rannych. Krew była na fotelach, szybach i wszystkim dookoła. Nie jechała sama. Na tylnich siedzeniach były dwie troby - jedna Amy druga... Car.
- Czego tu szukasz? - warknął na mnie facet z holownika, który właśnie podjechał - Mamy zabrać ten wrak. Zmiataj stąd!
Spojrzałem na niego przerażony i pobiegłem do parku. Nie wiem czy po drodze nie krzyczałem. Co sie stało?! Amy! Moja Amy! I Caroline! Padłem na kolana na trawie i rozpłakałem sie. Przechodnie mieli pewnie ciekawy widok. Nic sie dla mnie wtedy nie liczyło. Ryczałem na tej trawie w parku jak dzieciak. Boże, oby im sie nic nie stało! Nie wiem ile trwała moja histeria. Usiadłem i otarłem z twarzy łzy. Ręce cholernie mi sie trzęsły. Zupełnie jakbym miał Parkinsona. Próbowałem wsadzić sobie papierosa w usta, ale moje zdenerwowanie mi tego nie ułatwiło.
- Ekhm. - usłyszałem za plecami.
Odwrociłem sie. Za mną stał jakiś typek w kapturze. Nie mogłem zobaczyć jego twarzy.
- Zdenerwowany, co? - zapytał z lekką kpiną w głosie.
Zignorowałem go. To pewnie jakiś głupi szczyl, który szuka zabawy.
- No nie obrażaj sie tak. - próbował ukryć swoje rozbawienie - Myśle, że mam coś co cie może uspokoić.
Wstałem z ziemi, aby sie mu lepiej przyjrzeć.
- Co masz na myśli? - spytałem.
Facet skinął głową, odwrócił sie i zaczął iść. Podążałem za nim. Wprowadził mnie do bocznej uliczki. Pewnie to diler.
- Mam tanie środki uspakajające na recpte. - oznajmił opierając sie o ścianę jednego z budynków - Niezły odpał sie po nich ma.
- Ile? - zapytałem.
Facet chwile milczał. Chyba zmierzył mnie wzrokiem, jednak nie jestem pewny, bo nadal nie mogę zobaczyć jego twarzy.
- Trzymaj. - rzucił mi pudełeczko leków - Masz dziś szczęśliwy dzień.
Zaśmiał sie podnosem, pokręcił głową i odszedł. To podejrzane. Ale musze sie uspokoić i poszukać Amy i Car w szpitalach. Wysypałem kilka tabletek na rękę. Były małe i różowe. Wziąłem dwie. Usiadłem na ziemi opierając plecami o ścianę i czekałem, aż sie uspokoję. Nic. Może wziąłem za mało? Wziąłem jeszcze kilka. No co za gówno! Nie dziwie sie, że dał mi to za darmo. Idąc do domu podjadałem tabletki. Smakowały jak cukierki. Bo pewnie nimi są... Przy wejściu do domu poczułem jak kręci mi sie w głowie i robi nie dobrze. Cholera, to nie były cukierki. Z trudem wszedłem do środka. Chyba zwymiotowałem. Już niczego nie jestem pewien. Upadłem.
----------------------------------------
*perspektywa Slasha*----------------------------------------
Tak długo nie widziałem mojej Rosalie. Tęskiłem za nią. Napisałem nawet o niej piosenkę. Zagram jej, gdy sie spotkamy. Myśle, że ją polubi. To chyba całkiem romantyczne. Z rozmyśleń wyrwał mnie dzwoniący telefon. Odebrałem. To była ona. Zapytała, czy spotkamy sie po południu. Oczywiście, że sie zgodziłem. Już nie mogłem sie doczekać, aż ją zobaczę. Poprawiłem włosy i założyłem mój ulubiony podkoszulek. Byłem gotowy do wyjścia. Zabrałem gitarę i poszedłem na miejsce. Byłem godzine wcześniej, ale nie mógłbym spokojnie czekać w domu. W końcu zobaczyłem ją na horyzoncie. Wygladała cudownie.
- Hej. - przywitała sie ze mną.
Usmiechnąłem sie i przytuliłem ją.
- Tęskniłem. - wyszeptałem jej do ucha.
- Ohh... - westchnęła.
Chyba nie spodziewała sie, że powiem coś takiego.
- Chodźmy do mnie. Mam dla ciebie niespodziankę. - usmiechnęła sie nieśmiało.
Ciekawe co miała na myśli. Złapała mnie za ręke i poprowadziła w stronę swojego domu. Dzisiaj była troche małomówna. Uznałem, że to dobry moment na pokazanie mojej piosenki.
- Rosalie...- wyszeptałem.
Posłała mi pytające spojrzenie. Uśmiechnąłem sie i zacząłem grać. Chyba jej sie podobało. Patrzyła z zauroczeniem i uśmiechała sie. Kiedy skończyłem rzuciła mi sie na szyje i wyściskała mnie.
- Dziekuje. To bylo cudowne. - cmoknęła mnie w policzek.
Poczułem, że sie rumienie. Zależało mi na niej. Znowu szliśmy do niej. Moja piosenka chyba poprawiła jej humor, bo teraz nie mogła przestać gadać.
- Jesteś gotowy? - zapytała, gdy byliśmy pod jej drzwiami.
- Pewnie. - zaśmiałem sie nie rozumiejąc na co mam być gotowy.
O co jej chodzi?
- Wejdź pierwszy. - usmiechnęła sie krzywo.
Wzruszyłem ramionami i popchnąłem drzwi. O kurwa... Przeraziło mnie to co tam zobaczyłem.
- Niespodzianka! - wrzasnęła Rosalie i wepchnęła mnie do środka mieszkania prosto w łapy moherów.
Staruszki rzuciły się na mnie z krzyżami, różańcami i torebkami.
- Taki grzech! Taki grzech! Bóg ci tego nie wybaczy! - jedna z nich uderzyła mnie torebką.
Zacząłem się wyrywać i krzyczeć.
- Nikt cię tu nie usłyszy hultaju! - wrzeszczały jedna przez drugą.
Spojrzałem z nadzieją na Rosalie. Siedziała na kanapie i śmiała się. Było mi tak głupio. Myślałem, że jest inna. Że jej na mnie zależy. Byłem zawiedziony. Już nigdy się nie zakocham.
- Czas rozpocząć nasz plan! - pomarszczona suka złapała mnie za włosy, a ktoś z tyłu uderzył mnie czymś ciężkim.
Bardzo bolało. Chyba straciłem przytomność, bo nic nie pamiętam...
----------------------------------------
*perspektywa Stevena*
----------------------------------------
Co tak kurwa hałasuje?! Nawet we własnym domu się wyspać nie mogę. Jakby nie rozumieli, że przecież jestem ciągle zajęty ratowaniem ich życia. Należy mi się trochę odpoczynku. Zdenerwowany wyszedłem z pokoju. Izzy! Chłopak leżał w drzwiach nie przytomny. To pewnie ten zboczeniec. Teraz uczepił się Izzyego... Zabrałem go do łazienki. Muszę mu jakoś pomóc. Wsadziłem go pod prysznic i odkręciłem zimną wodę. Stradlin, no ocknij się... Nic nie pomogło. Nadal był nie przytomny. Co on do kurwy wziął?! Zdjąłem buta i zdzieliłem go w twarz. To na pewno pomoże. Izzy zaczął kaszleć i gwałtownie poderwał się z podłogi.
- Kuurwaa stary... - wybełkotał rozglądając się przyćpanym wzrokiem. - One... One nie żyją!
Stradlin rzucił się z płaczem na podłogę. Co? O czym on kurwa pierdoli? Przecież wszyscy żyją. Chyba... O nie! Caroline i Amy zniknęły... To ten zbok je porwał. Są w niebezpieczeństwie. Muszę je uratować!
- Sorry Stradlin! - rzuciłem na odchodne.
Zostawiłem rozhisteryzowanego chłopaka w łazience i wybiegłem z domu. Muszę je odnaleźć! Biegałem po całym mieście. Szukałem w parku, opuszczonych domach, klubach. Nigdzie go nie było. Cholera! Byłem taki wkurwiony, że nawet nie wiem jak wygląda nasz prześladowca. Przecież to najważniejsze. Muszę zapytać Duffa. Zmęczony zacząłem wracać do domu.
- Duff! - wpadłem do środka.
Poczekałem chwilę, ale nie odpowiedział. Też mu się nudzi i znika? Co za ludzie. Zero współpracy. Społeczeństwo schodzi na psy! Co za egoiści! Jak ja teraz dostanę się do tego pojeba? Przeszukam dom. Może to coś da. Zacznę od pokoju Saula. Ugh. Popchnąłem drzwi, ale one nie chciały się otworzyć. Co jest?
- Saul? - zapytałem.
Nie odpowiedział. Chyba znowu się schlał. Odpuściłem i poszedłem do innego pokoju. Może u Axla coś znajdę. Tym razem drzwi otworzyły się bez problemu. Rudego nie było w pokoju. Kolejna bezużyteczna jednostka. Wyjebałem wszystkie rzeczy z szafki. Tyle śmieci ugh. Jak tu znaleźć coś ważnego? Rachunki za żarcie? Po co mu to? I tak nigdy za nic nie płaci. Różowa koperta. Już lepiej panie detektywie Adler. Otworzyłem ją. To było właśnie to czego szukałem.